

Kiedy dwa lata temu po raz pierwszy wylądowaliśmy w hangarach Berlin-Tempelhof, byliśmy pod dużym wrażeniem tego, co zobaczyliśmy. Targi wyglądały zupełnie inaczej niż to, co znaliśmy z polskiego podwórka (nasze wrażenia z tamtej edycji możecie sobie przypomnieć tu, tu, tu i tu), a porównanie nie wypadało, niestety, korzystnie dla nas.
W ubiegłym roku na czas Connecticum przypadło nam firmowe tornado; działo się tak dużo, że nie udało się nam powtórzyć wypadu na niemiecką imprezę. I może dobrze, bo w tym czasie sporo wydarzyło się także u nas – pojawiły się nowe targi, które sporo rozwiązań przeniosły także do Polski. W końcu także u nas są targi z rejestracją wejść (no, może jeszcze nie tak zaawansowaną jak na Connecticum, ale zawsze!), są ściany z ogłoszeniami, są zupełnie inne pakiety informacji dla uczestników rozsyłane przed targami. Wiemy, że niektórzy organizatorzy czerpali u źródła 🙂 (Aniu, Łukasz, Wiktor, pozdrawiamy!), no i dobrze, bo – choć ciągle mamy się czego uczyć – i u nas mamy już lepszą jakość imprez targowych.
Nie zmienia to jednak faktu, że co jakiś czas powracają dyskusje o tym, czy targi mają sens. Sami, pracując z klientami z różnych branż i na różnym poziomie zaawansowania w employer brandingowych działaniach, często słyszymy „my tam na te targi nie jeździmy, bo to nic nie daje”. Osobiście widziałam karton CV-ków zebranych na targach przez jedną z firm, które wybrały się na spotkanie z kandydatami przez przypadek; karton, do którego nikt po targach nawet nie zajrzał. Ileż razy na stoisku targowym widzieliśmy ludzi, którym z kandydatami nie chce się gadać, albo którzy są do tego nieprzygotowani, tego nawet nie liczę. No i w takich przypadkach, rzeczywiście, targi dla firmy sensu nie mają.
Targi nie są zresztą uniwersalnym, idealnym narzędziem, które rozwiąże wizerunkowe i rekrutacyjne problemy każdej firmy. Wybierając się ta targi trzeba naprawdę dobrze odrobić swoją lekcję: zastanowić się, co chcemy na nich osiągnąć, z jakimi kandydatami chcemy rozmawiać, co chcemy im przekazać. Czy wszyscy nasi pracodawcy przygotowują się do targów odpowiednio można było ocenić wiosną. Jak wypada porównanie z niemieckimi kolegami? Postanowiliśmy sprawdzić w tym roku, ponownie wybierając się na Connecticum.
Wnioski i odpowiedź na tytułowe pytanie? Targi mają się dobrze, jednak pod kilkoma warunkami, które spełnić muszą wszyscy – i organizatorzy, i wystawcy, i uczestnicy. Aktualna, niestety, po dwóch latach jest duża część tego, co napisaliśmy po naszej pierwszej wizycie na Connecticum. Nie będziemy tego powtarzać. Chcemy za to napisać, że było fajnie patrzeć, jak firmy aktywnie namawiają kandydatów do rozmowy, poświęcają im naprawdę sporo czasu (to nie są rozmowy trwające minute czy dwie! bywa, że kandydat na stoisku konkretnej firmy spędza kilkanaście minut) i z tą myślą projektują swoje stoiska. Lidl, który ponownie był partnerem targów, w swojej kafejce, owszem, rozdawał lody, ale przede wszystkim zaaranżował ogromną powierzchnię w taki sposób, że kandydaci mieli swoje małe stoły do bezpośrednich rozmów z pracownikami różnych działów. Pracownik innej firmy przedstawicielowi mediów zasugerował kontakt w innym terminie, mówiąc, że na targach jest przede wszystkim dla kandydatów. Wiele osób cierpliwie tłumaczyło, skąd takie, a nie inne, gadżety i jak wiążą się z firmą. Miejsca jest znacznie więcej, kandydaci nie muszą się przeciskać wąskimi alejkami (jak to ma często miejsce na polskich imprezach), więc wszystkim lepiej się oddycha i rozmawia.
Z punktu widzenia doświadczenia kandydata różnice są miażdżące. W jednym miejscu dostaje duszne hale, w których ciężko przedrzeć się przez tłum zbieraczy gadżetów, a na stoisku zostaje odesłany do strony WWW firmy. W drugim ma komfort rozmowy, uwagę przedstawiciela firmy i konstruktywną informację na temat możliwości pracy. Nie pytam, co byście woleli 🙂 Zapraszam raczej do tego, byśmy wszyscy podnosili sobie poprzeczkę – i sobie jako przedstawicielom firm, i kandydatom, i organizatorom. A skorzystamy wszyscy.